Dzisiejszy poranek w pracy rozpoczął mi się bardzo, ale to bardzo źle. Mam nadzieję, że poranne nieszczęścia już się skończyły i do końca dnia fatum zostawi mnie w spokoju. Oby to nie był jeden z tych dni, które wspomina się latami z drżeniem serca życzy, by nigdy więcej się nie powtórzyły.
Mówi się, że nieszczęścia chodzą parami, jednak w moim przypadku nieszczęścia chadzają całymi stadami. Zanim wyszłam z mieszkania i zamknęłam za sobą drzwi wydawało mi się, że czeka mnie dość przyjemny dzień, zwłaszcza, że mamy dziś piątek oznaczający zbliżający się dwudniowy urlop od pracy. Niestety, dobry nastrój opuścił mnie gdy tylko dotarłam do swojego auta i zobaczyłam, że głupia zostawiłam samochód na światłach, przez co rozładował się akumulator. Nie miałam czasu by na szybko dzwonić do kogoś po pomoc, i zamiast korzystać z samochodu pobiegłam na przystanek. Jakimś cudem w minutę po moim dotarciu na przystanek podjechał autobus, co oznaczało, że mam dużą szansę na punktualne dotarcie do biura. Niestety, dzisiejszy korek na wjeździe do Warszawy był największym, z jakim do tej pory miałam do czynienia. W konsekwencji do biura, gdzie pracuję jako pracownik działu personalnego Warszawa, dotarłam z ponad półgodzinnym opóźnieniem.
Udało mi się uchronić przed gniewem kierownika, bo ten miał akurat spotkanie i nie zorientował się, że jedna z jego podwładnych w pracy zjawia się zbyt późno. Po spóźnieniu do pracy przyszła jeszcze kolej na podarcie nowych rajstop i wylanie na siebie kawy, która miała mnie rozbudzić. Rozbudziła, ale nie w taki sposób, jak oczekiwałam.